Czy to słyszysz?
Czy docierają do ciebie te dźwięki? W wieku, w którym żyjemy jest właściwie
niemożliwe usłyszeć śpiew ptaków, szum liści i odgłosy wydawane przez małe
stworzonka chodzące nisko przy ziemi... Słuchawki i zbyt głośna muzyka
zniszczyły nam słuch, a także nauczyły odrzucać to, co naturalne...
Kat zamknęła oczy
i lekko uśmiechnęła się, pozwalając słońcu rzucać promienie na jej twarz. Leżała na trawie, między kwiatami, chyba w
każdym kolorze, kilkaset metrów od lasu. Odpoczywała po trudnym roku szkolnym.
Dzisiaj zakończyła swoją przed ostatnią klasę liceum i potrzebowała
odosobnienia od świata, by móc nie myśleć o tym, że niedługo będzie musiała
rozpocząć karierę i najpewniej zniszczyć sobie życie.
Relaks został
przerwany dopiero przez charkot silnika. Niezadowolona dziewczyna uniosła głowę
i otworzyła oczy. Głęboko westchnęła i podniosła się z ziemi. Zrozumiała, że
czas już na powrót do domu, gdzie czeka na nią jej siostra.
Źródłem hałasu był
ostro różowy mustang z '69 roku bez dachu. Prowadziła nim młoda kobieta z
zarzuconym na szyję czarnym szalem i okularami przeciwsłonecznymi tego samego
koloru. Jedną ręką prowadziła, a drugą opierała o drzwi auta, trzymając w niej
dymiące się cygaro. Co chwila przykładała je do pomalowanych na bordowo ust.
Ludzie pracujący
na polach otaczających drogę piaskową, podnosili głowy i przerywali swoją
ciężką pracę, by zobacz kto jedzie. Zwykle do ich miasta nie przyjeżdżano na
wakacje. Raczej się stąd wyjeżdża - na chwilę lub na zawsze. To dlatego, bo
mieszkańcy Murwod zniszczyli jego historię kilkaset lat temu, doprowadzając do
śmierci znienawidzonych założycieli miasta (od tego czasu okolica stawała się z
każdym rokiem coraz mniej atrakcyjna). Niestety, nikt nie widział całego samochodu z
powodu wielkiej chmury kurzu wzburzonej przez szybko poruszający się pojazd.
Kobieta minęła
znak z nazwą miejscowości do jakiej wjechała.
Murwod jest
najmniejszym z miast znajdujących się w Dolorze, czyli małym państwie na południu
Ziemi, złożonym z dwóch wysepek. Ma bogatą i długą historię.
Dawno, dawno
temu... właściwie nie do końca znamy datę, ale wiemy że stało się to przed
średniowieczem, do doliny położonej przy Górach Wysokich przywędrował pewien
człowiek. Nikt już nie pamięta jego całego imienia (nie używano go w książkach,
a na nagrobku się zatarł), ale uznaje się go za założyciela rodziny Grande,
ponieważ to z nim wiązały się pierwsze wzmianki o tych ludziach. Własnymi rękami
zbudował zamek między górami, a jeziorem i lasem. Niedługo później ożenił się i
sprowadził tutaj swoich bliskich. Zatrudnił służbę i postawił jej małe domki
wokół głównej drogi, prowadzącej pod drzwi jego fortecy. Utrzymywali się z
roli, jednak wiadomo było, że Grande posiadają jakiś tajemniczy majątek,
sprowadzony z poprzedniego miejsca zamieszkania, ale gdzie to było? Nikt nie ma
zielonego pojęcia. Niedługo później, w okolicach willi zaczęli osadzać się inni
ludzie, w żaden sposób nie związani z Grande. Nie pałali oni empatią do
założycieli miasta. W starych pamiętnikach, które odkryli archeolodzy,
zaczynają pojawiać się o nich wzmianki, że nie pokazują się często, zawsze
ubierają się w kolorze nocy, pojawiają się nagle i potrafią szybko zniknąć...
Określenie "wampir" pojawiło się w średniowieczu. Ciemny, przerażony
lud, dał sobie z łatwością wmówić wierzenia jakiegoś szlachcica zazdrosnego o
ogromny majątek. Pewnej nocy "przypadkowo" podpalono domek, w którym
znajdowali się mieszkańcy, co doprowadziło do śmierci całej, żyjącej wtedy rodziny.
W kolejnych latach powstało wiele legend, mówiących, że po opuszczonych ,
pięknych pokojach ciągle włóczą się wściekłe dusze, pragnące zemsty. To raczej
nie była prawda, ale... chyba każdy jest przesądny. Ze strachu, kolejne
zabudowania miasta odsuwały się od zamku. Wreszcie brama otaczająca fortecę i
domki służby, czyli Stary Murwod, zniknęła, zarośnięta wysokim lasem, który
dawniej rósł tylko za jeziorem, a teraz okrążył wszystko, zamykając tajemnicę
rodziny Grande na zawsze. Na zawsze?
Kobieta wjechała
między zabudowania. Przeszkadzały jej spojrzenia rzucane z okien, drzwi i ulicy
przez wrogo nastawionych mieszkańców. Przewróciła oczami. Nigdy nie za bardzo
lubiła innych ludzi... szczególnie, gdy ich nie znała. Chyba jej całe życie
wiązało się z odczuwaniem niechęci pod jej adresem. To prawdopodobnie przez te rude włosy, chociaż ona bardzo się cieszyła, że ma właśnie ten kolor, a była to
ciemniejsza czerwień, wchodząca w bordowy, choć potocznie jednak nazwana rudym.
Na szczęście nie miała piegów! Niektórzy wyglądają z nimi uroczo, ale są też
tacy, którym to nie do twarzy.
Musiała coraz
bardziej zwalniać, ponieważ tutejsze uliczki nie należały do najszerszych, a
roiło się na nich od mieszkańców. Dopadała ją coraz większa chęć wciśnięcia
pedału gazu i przypadkowo przejechania kogoś, ale... uchodziła za osobę
opanowaną. Wzięła głęboki oddech i wolno wypuszczała wzięte powietrze, gdy na
drogę weszła staruszka.
Na szczęście do
centrum dojechała w czasie szybszym niżby stała w korkach w Nowym Yorku, gdzie
mieszkała na co dzień. Zatrzymała auto i zgasiła silnik. Sięgnęła po
ciemnoczerwony kapelusz leżący na fotelu dla pasażera po jej prawej stronie.
Przez wyjściem spojrzała na swoje odbicie w lusterku samochodowym. Poprawiła
włosy opadające na ramiona i delikatnie uśmiechnęła się do siebie, by dodać
odwagi. Wyjęła kluczyki, otworzyła drzwiczki i nie wygramoliła się, lecz z
gracją podniosła.
W myślach zadrwiła
z ludzi, którzy zdążyli się wokół niej zgromadzić i patrzeć na nią "niby
nigdy nic".
Uniosła wzrok i
szybko prześlizgnęła się nim po budynku, przed którym stała. Była to kamienica
sprzed około stu lat, miała dwa piętra, parter i prawdopodobnie piwnicę,
ponieważ trochę nad ziemią wystawało okienko. Niedawno została pewnie
odnowiona, bo zdjęcia pokazujące to miejsce przedstawiały je trochę inaczej,
np. ściany - powinny być czerwone, tak jak cegła z jakiej zostały zbudowane,
jednak teraz miały szarą barwę. Przed drzwiami wejściowymi ciągnęła się krótka
ścieżka z kamienia, przerywająca mały "ogródek" porośnięty tylko
krzewami i kwiatami; a nad nimi wisiała czerwona tabliczka z informacją, co się
znajduje pod tym adresem. Był to po prostu urząd miasta.
Kobieta westchnęła
i wolnym, lecz zdecydowanym krokiem ruszyła przed siebie. Odsunęła furtkę. Jej
każdą czynność śledzili swoimi spojrzeniami mieszkańcy. Znalazła się wreszcie
przy drzwiach, chociaż te kilkanaście sekund wydawało się trwać wiecznie.
Zapukała. Po chwili pojawiła się przed nią starsza pani. Nosiła na nosie
połówki okularów, jej wymodelowane włosy wyglądały jak grzywa lwa, usta rzucały
się najbardziej z powodu swojego ostrego różowego koloru, ale odpychał jeszcze
mocny zapach różanych perfum. Pani zmierzyła nieznajomą wzrokiem i znudzona
zapytała:
- O co chodzi?
Cudzoziemka w
myślach zwiesiła ręce i prawie poddała się. Chciała jak najszybciej wrócić do
auta, założyć składany dach i schować się przed tą całą niechęcią, którą ją
dotąd spotykała od strony innych. Zamiast tego wyprostowała się i chrząknęła.
- Przyszłam do
burmistrza.
Sekretarka uniosła
jedną brew (i teraz wyglądała jak pajac, ale nasza bohaterka nie należy do
osób, które śmieją się z takich szczegółów).
- Nie może
teraz...
- Nie będę z panią tutaj stać. Umówiłam się i mam prawo z nim porozmawiać - powiedziała szybko i
pewnie, wiedząc, że za chwilę zostałaby wyrzucona i cała jej długa podróż
mogłaby się nagle okazać na nic.
Teraz pracownica
urzędu uniosła dwie brwi, zaskoczona taką stanowczością i agresją w stosunku do
niej.
Kiedy kobieta
zorientowała się, że z neutralnej jej status zszedł na nielubianą w tym
mieście, popchnęła ręką drzwi, by dostać się do środka. Chciała jak najszybciej
od wszystkich uciec.
Zauważyła, że już
na pierwszych drzwiach widniała tabliczka (także czerwona), że znajduje się
tutaj biuro burmistrza, więc nie zwalniając podeszła do nich i bez pukania
nacisnęła klamkę.
Jej oczom ukazał
się mały pokój wypełniony mahoniowymi szafami z książkami, również z kanapą i
stolikiem do kawy. Właśnie przy nim siedział mężczyzna w wieku około
czterdziestu lat, a więc o wiele starszy od dziewczyny, która właśnie dostała
się do sali.
- W czym mogę
służyć? - zapytał zdezorientowany.
Kobieta
uśmiechnęła się delikatnie.
- Rozmawialiśmy
przez telefon tydzień temu. Powiedziałam, że przyjadę. Zamierzam rozpocząć
pracę remontowe nad zamkiem stojącym za lasem. Jutro ma przyjechać ekipa...
- Przepraszam
bardzo, ale miasto nie wyraziło zgody na budowę. - Wstał i podszedł do biurka,
patrząc na nią z niezbyt dobrze ukrywaną ciekawością.
- To nie będzie
budowa - przypomniała, - a remont. I o ile pamiętam zgodził się pan podczas
naszej rozmowy...
- Nie wydaje mi
się.
Kobieta zamrugała
kilka razy, próbując się zorientować czy jest to na jawie, czy tylko w jej
głowie.
- Przyjechałam
tutaj ze Stanów Zjednoczonych, z Nowego Yorku, wie pan jaki to szmat drogi?
Byliśmy umówieni, że dostanę klucze do starego zamku i w ramach projektu odnowy
zabytków, ściągnę ludzi i przywrócimy wszystko do poprzedniego wyglądu -
zdenerwowała się.
- Szczerze, nie
obchodzi mnie skąd pani jest. Decyzja została podjęta i nic jej nie zmieni.
Proszę opuścić to miejsce, pani...? - Spojrzał na nią pytająco, a także
podszedł i wskazał drogę wyjścia.
Kobieta szeroko
uśmiechnęła się, przypominając sobie o swojej największej broni. Ukazując swoją
prawdziwą twarz mogła osiągnąć swój cel bez wysiłku.
- Aleksandra
Grande. Nazywam się Aleksandra Grande.
Uniosła rękę i
zdjęła okulary przeciwsłoneczne, ukazując swoje piękne oczy.